|
|
Autor |
Wiadomość |
Kaspian
Smark
Dołączył: 20 Sie 2011
Posty: 70
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Czw 18:02, 01 Wrz 2011 Temat postu: |
|
|
ALCHEMIK
„O Starym Benie- Garncarzu“
W bardzo zamierzchłych czasach, u schyłku Epoki Merlina, gdy jeszcze Rasa Magów bratała się z Rasą Rzemieślników żył Stary Ben- Garncarz. Znany on był również z mistrzowskiego fachu przyrządzania magicznych mikstur. Miał on niezwykle urodziwą córkę o dźwięcznym imieniu Melodia, która skradła serca wielu okolicznych młodzieńców.
Pewnego dania do pobliskiego ruczaju na polowanie wybrał się książę, syn znanego z niegodziwości króla Tarkwiniusza Groźnego . Młodego monarchę przepełniała pycha i podobnie jak ojciec przejawiał skłonności do okrucieństwa. Tegoż samego dnia, piękna Melodia, wyszła przed dom w poszukiwaniu leczniczych ziół dla swego ojca. Gdy książę przejeżdżał konno obok chatki w której mieszkał Stary Ben, ujrzał jego przecudnej urody córkę. Na jej widok oniemiał z zachwytu a lud jego serca stopniał w miłosnym uniesieniu. Melodia jednak dobrze pamiętała rozlew krwi, który miał miejsce za sprawą Tarkwiniusza Groźnego w pobliskiej wiosce. Z tegoż właśnie względu gardziła zalotami następcy tronu. Ten widząc jej niewzruszenie upadł dziewczynie do stóp, obiecując wszystkie swoje bogactwa oddać ubogim w zamian za jej serce. Mimo to córka garncarza nie była skłonna zmienić swego zdania. Syn króla, targany silnym porywem żalu, po odrzuconej miłości, rzucił się ze skały i zginął w zimnej czeluści przepaści.
Śmierć syna, wzmogła jeszcze mocniej szaloną bezwzględność Króla Tarkwiniusza. W w akcie wściekłości rozkazał swym sługą pojmać nieprzystępną córkę Starego Bena, a wioskę w której mieszkali puścić z dymem. Garncarz błagał o litość, próbując przekupić króla całym swym dobytkiem. Umysł władcy przepełniony by ł po brzegi chciwością więc, gdy tylko usłyszał, że owy garncarz zajmuje się również sporządzaniem tajemnych mikstur, w zamian za Melodię zażyczył sobie eliksiru. Eliksir ten miał sprawić , by jego armia stała się niezwyciężoną. Stary Ben z ubolewaniem przystał na tę propozycję.
Gdy minęła 5 kwadra cyklu księżycowego, mistrz eliksirów ruszył ze swą cudowną miksturą przez knieje leśne, prosto do zamku króla. Eliksir Chwały niósł w wielkim cynowym kotle na swych starych pochylonych plecach. Droga do posiadłości monarchy trwała trzy dni i trzy noce. Stary Ben przystawał trzy krotnie przy każdym z trzech leśnych jezior w głębokiej dolinie gór, by móc zaczerpnąć wody. Nie spostrzegł jednak, że wieko kotła uchyla się za każdym razem, gdy on pragnął zaspokoić pragnienie;
Pierwsze jezioro, płonęło czerwienią zachodzącego słońca- kropla eliksiru padła na jego kamieniste dno. Z odmętów wody, zmieszanych z płomieniem słońca, pyłem kamiennym i kroplą eliksiru zrodziły się wojownicze Trytony. Kłaniając się swemu dobrodziejowi w podzięce podarowały mu kilka łusek ze swych ogonów , zapewniając o ich wielkiej magicznej mocy.
Drugie jezioro wiało zimnym powiewem świtu- kropla eliksiru padła na jego piaszczyste dno. Z odmętów wody, zmieszanych z powiewem rześkiego poranka, ziarnem piasku i kroplą eliksiru zrodziły się piękne Syreny. Kłaniając się swemu dobrodziejowi w podzięce podarowały mu kilka swych złotych włosów zapewniając o ich wielkiej magicznej mocy.
Trzecie jezioro świeciło srebrnym blaskiem księżyca w pełni- trzecia kropla padła na jego muliste dno. Z odmętów wody zmieszanych z pyłem księżycowym, wodorostem i kroplą eliksiru zrodziły się zwodnicze Bagiennice. Kłaniając się swemu dobrodziejowi, w podzięce podarowały mu kilka kropel swej krwi zapewniając o jej wielkiej magicznej mocy.
Stary Ben utrudzony wędrówką przysiadł na pobliskim kamieniu i opowiedział Bagiennicom swoją smutną historię. Te pocieszając go, przykazały by chyłkiem wlał kroplę krwi do kotła zanim ktokolwiek wypije Eliksir Chwały.
Gdy tylko Gancarz dotarł utrudzony do celu swej podróży Tarkwiniusz Groźny z całej swej pożądliwości natychmiast zwołał całą armię. Starzec postanowił wcielić w życie rady Bagiennic aby dać kres barbarzyństwu złego możnowładcy. Podczas ,gdy w sali tronowej panował chaos, wzniecony przez licznie przybywające wojska, on chyłkiem wlał do kotła tajemniczy składnik, niesiony za pasem swego płaszcza. Krew Bagiennic sprawiła, że w żyłach wojów żądza chwały wzmogła się trzykrotnie. Zapragnęli bohaterskiej sławy natychmiast. Jeden przed drugim wymachiwał mieczem, wyzywając się na krwawe pojedynki. Na nic zdały się rozkazy króla Tarkwiniusza, na nic błagania i prośby. W zamku rozpętała się wojna. Żołnierze ginęli od broni swych pobratymców , a każdy chciał być lepszy od drugiego. W ferworze walki poległ sam król. Tymczasem Stary Ben wraz córką Melodią, wymknęli się z zamku niezauważenie.
W ten oto jakże magiczny sposób, córka starego Bena została ocalona a wraz z nią cała wioska.
Wieść o upadku okrutnego króla i jego armii, rozeszła się szeroko po krainie Germanii, a na cześć Starego Bena- Garncarza wioskę nazwano Kesseln (z niem. Kocioł).
-Janus, szef cię woła- do ciasnego gabinetu zajrzał korpulentny mężczyzna z łysiną zaczesaną resztką płowych włosów.
Pan Janus pochylony nad piętrząca się od kilku dni stertą papierów, przy których mógł pielęgnować swoje poczucie bezpieczeństwa posiadania godziwego zarobku, podniósł wzrok na mężczyznę stojącego w szparze miedzy drzwiami a futryną. Staroświecki monokl, pamiątka po św. pamięci wuju Jerrym wciśnięty ciasno w głęboki oczodół, otoczył promieniście łuk brwiowy gęstym wałem, grubych zmarszczek. Słowa, które płynęły spod drzwi jego gabinetu, dotarły do jego pracującej jednostajnym rytmem głowy, z chwilowym opóźnieniem. Jednakże cała dawka tej informacji, wywołała kolejne palpitacje jakże skołatanego, pracocholiczego serca. Wysłał koledze po fachu pytające spojrzenie a siła jego zdziwienia sprawiła że monokl, opadł w dół po swoim srebrnym równie staroświeckim łańcuszku. Mężczyzna, wzruszył ramionami wyginając usta w podkówkę.
- Jesteś proszony na dywanik, i tyle- dodał na odchodne, a widząc lekki przestrach na twarzy pana Granta, posłał mu perskie oko, po czym wycofał się tyłem zamykając za sobą drzwi.
Janus ponownie został sam ze sobą, w ciasnej ciemnocie swego gabinetu, ukrytego w zakurzonych, zimnych podziemiach Berlina. Blade światło sączyło się między prążkami żaluzji. Pozostał sam wraz ze stertą papierów, których być może nie lubił, przy pracy monotonnej i nudnej ale zapewniającej byt jego licznej rodzinie. Ten gabinet, ci ludzie, ten budynek nie spełnił jego ogromnych młodzieńczych ambicji. W chwilach podobnych do tej, gdy siedział w fotelu oderwany od powierzchni papieru, wydawało mu się, że nawet nie znosi tego miejsca. Że go nienawidzi, a jedyną formą przetrwania jest żywy kontakt z tym co kochał- językami obcymi.
Gdy jeszcze jako młodzieniec, pozbawiony ciemnego ciężkiego wąsa, i wysokich zakoli nad linią czoła, zdyszany z pogniecionym biletem w ręce, wsiadał do ostatniego odjeżdżającego Międzynarodowego Teleportera Londyn- Berlin, miał poczucie, że jest bohaterem w niesamowitej przygodzie. Przygodzie w której przyszłość kładła się przed nim różanym dywanem. Jeszcze wtedy, gdy parę sekund później wysiadał w głuchych wąskich korytarzach podziemnej stacji Berlina, dudniących echem zapuszczonych sieci kanalizacyjnych, odczuwał tę nieodpartą chęć wykazania się. Wykazania się swą znajomością 6 języków obcych, w tym perfekcyjnej niemiecczyzny, oraz godnej podziwu rekomendacji niesionych pod pachą w czarnej teczuszce. Berlin miał należeć do niego, upaść mu do stóp, wzdymać jego żagle powiewem nieuniknionego sukcesu. Niestety jedyne co się wzdymało to szerokie policzki szefa Departamentu Stosunków Międzynarodowych, w imię zasady „nie jest mi to na rękę, ale coś tam dla ciebie znajdziemy... chłopcze“. To co mu upadło do stóp, to tylko ciężkie teczki z opasłymi plikami pergaminu, zapisanych drobnym maczkiem, potrzebujących tłumacza, dla uzyskania formy bardziej przyjaznej dla niemieckiej biurokracji. Został zamknięty w tym, pomieszczeniu z rogami ozdobionymi koronką pajęczych sieci, gdzie jak sam pan Grant odnosił wrażenie nie docierają nawet domowe skrzaty by omieść kurze. Istniała na szczęście druga nieco jaśniejsza strona tego medalu. Tutaj w Berlinie poznał te orzechowe oczy, ten pachnący rumiankiem ciasno upięty kok, te blade dłonie pracujące nad parą gorącego kociołka, te policzki czerwone od wrzątku gotujących się eliksirów i te małe usta ściśnięte w skupieniu nad książką. Pokochał to wszystko bez pamięci w małym sklepiku na rogu Straßenfest, i dla tych rąk, dla tych oczu, dla tych włosów, policzków i ust pozostał w tym fotelu za tym rozeschniętym burkiem. Z biegiem czasu przybywało kolejnych powodów dla których, z zaciśniętymi zębami co roku przyjmował odmowę awansu. Katrina, Momus, Kwirynus, Honos, Afrodyta, tych pięć powodów wydawało się mu wystarczających, by nie wyruszyć w poszukiwaniu przygód i sławy w swojej rodzimej Anglii.
„Tej dziewczynie brakuje polotu, jesteś dzieckiem Angielskiego ogrodu, ta niemieckość stłamsi cię... chłopcze“- usłyszał z ust swego ojca, w dzień własnego ślubu. Wtedy też po raz ostatni widział się z nim. Krew zawrzała a on pozwolił jej wykipieć do tego stopnia, że kontakt z rodziną przybrał formę świątecznych kartek.
Teraz czół jedynie, że to co go tłamsi to ciasnota i stęchlizna tego pomieszczenia. I po raz pierwszy od 5 lat, od dnia narodzin Afrodyty, cieszył się że ma powód aby stąd wyjść choćby na parę chwil.
Nad krawędzią szerokiej płachty gazety codziennej , unosił się biały dym fajki. Pan Grant cichym, bojaźliwym puknięciem w futrynę dał znać szefowi o swojej obecności. Gazeta poruszyła się odsłaniając dwoje siwych, niezwykle krzaczastych brwi, ocieniających parę zamglonych, szarych oczu.
- Wejdź i zamknij drzwi, chłopcze- przemówiły do niego tubalny głos Zarysa Bachmann’a.
Jakże Janus nienawidził tego protekcjonalnego tonu, tego upupienia, tej ślepoty na brak dawno już porzuconych, młodzieńczych piórek. Wciąż ten sam, chłopiec w szarej kamizelce, stał przed nim jako mężczyzna zamężny, ojciec czwórki dzieci oraz pracownik z dwudziestotrzyletni stażem pracy. Za każdym razem te same „chłopcze" z ust Bachmann’a brzmiało tak jakby szef Departamentu starał się zbadać granice angielskiej powściągliwości Granta.
Stał i czekał. Po co stał i poco czekał? Jakże denerwujące minuty upływają w ociężałym geście odkładanej prasy, w cichym pyknięciu fajki pod siwym, lekko podkręconym wąsem, w tym bolesnym zgrzytnięciu nóg fotela pod ciężarem ogromnej przetaczającej się na bok masy opasłego ciała. Znał na pamięć, tą jakże irytującą formę zbędnego przedłużania czasu, by przejść od mało zabawnego żartu, do mimochodem rzuconego komentarza o pogodzie, aż do sedna sprawy. Ta forma towarzyszyła każdej kolejnej odmowie awansu, każdej kolejnej odmowie podwyżki, każdej odmowie większego stanowiska pracy. Czego tym razem mu odmówi, może biurka, może gabinetu, może ....pracy. Tym razem, znany schemat nie zadziałał, zabrakło żartu, komentarza a ręka wskazała nie stołek petenta stojący przed biurkiem, lecz niesmacznie pyszniącą się, miękką kanapę stojącą w rogu tuż przy niskiej ławie. W tym przytulnym kąciku Zarys Bachmann zwykł przyjmować tych ważniejszych gości.
Janus Grant nigdy tam nie siadywał. Wyglądał by przecież na tej przepysznej purpurze w tej swojej poszarzałej kamizelce niczym szmatka do wycierania kurzu pozostawiona przez roztargnionego skrzata. Targną nim niewytłumaczalny lęk, ta nieoczekiwana zmiana zdawała się wręcz niedorzeczna, a może nawet upiornie irracjonalna. W ten utrwalony przez tyle lat układ klocków jego życia i pracy wkradł się niepasujący element. Ten element wprowadził przedziwną zawieszoną w przestrzeni zmowę milczenia między mężczyznami. Oboje wyczuli tę samą niezręczność sytuacji.
- ...Usiać - powtórzył Bachmann ledwo poruszając wargami-..... proszę- dodał po chwili widząc na obliczu Granta upartą wolę pozostania na swoim pozbawionym ryzyka, zawsze zajmowanym miejscu.
Jakże łatwo ulec po ponad dwudziestu latach schematom i sprawdzonym stereotypom, zdają się one budować, szklany inkubator bezpieczeństwa. Najdrobniejsza zmiana staje się wówczas jak rysa, pęknięcie mogące obrócić w pył tę cudowną bańkę ułudy. A przecież cóż innego jak nie ta nieokiełznana siła dokonywania zmian pchnęła go niegdyś w stronę granicy niemieckiej. Zdało mu się wówczas, że to właśnie jego popędliwość napędzała całą ciężką strukturę żelaznej puszki Teleportera. Gdzie się podziała ta dzikość i gorączka głowy. Co się z nim stało i czemuż do cholery ta kanapa stoi tak daleko!
Usiadł. Zatopił się w miękkiej wypchanej jak surdut na brzuchu Zarysa Bachmann’a, eleganckiej skórze. On smukły, o nieproporcjonalnie długich kończynach, z przekrwionymi od przepracowania oczami niczym węgorz wijący się w szeleszczącej purpurze. Bachmann przed nim w równie przepysznym fotelu, ze swoimi długimi wąsami i wydętym brzuchem przypominał suma w puszystej śmietanie. Dla zagłuszenia nieznośnej ciszy, szef Departamentu cmoknął głośno ustami. Widać było, że skrupulatnie waży ciężar słów, które ma zamiar wypowiedzieć.
- Wezwałem cię tutaj...- Jakże szybko przechodzi do sedna, pomyślał w panice Janus-... ażebyś już nigdy nie czół się przeze mnie nie doceniony. Jak co roku, składasz podanie o uzyskanie awansu, na stanowisko Delegata Zagranicznego. I jak co roku odmawiam ci tej posady. Tak stanie się również tym razem...
W głowie Granta gdzie od paru godzin odbiłaby się jak piłeczki ping- pong’owe tylko deklinacje francuszczyzny z gardłowymi zgłoskami starożytnych języków śródziemnych, powstał chaos. Kolejny szyk został bezlitośnie zerwany. Piłeczki pomknęły każda w inną stronę rozpraszając się w ciemną przestrzeń nicości, ogarniającej go zewsząd. Treść zdań wykluczała się, wzajemnie budując pozbawioną sensu frazę. Janus poruszył się nerwowo w kanapie, nie wiedząc jak zapytać o logikę wypowiedzi Bachmann’a. Ten jednak uparcie wyczekiwał na przewidziane przez siebie pytanie.
- ....nie bardzo rozumiem- Przewidywalny scenariusz spełnił się, pytanie padło zawieszając się w jasnej przestrzeni gabinetu. Można było kontynuować.
- Tak, nie będziesz Delegatem, sądzę że mam ich pod dostatkiem, dla ciebie przewidziałem inne stanowisko- Janus zmarszczył czoło, czując napływającą falę gorąca w okolicach kołnierzyka od koszuli. Gabinet Bachmanna jakby się zmniejszył, w oślepionych białymi plamami oczach. Jednakże zmysł słuchu w nieoczekiwany sposób wyostrzyły się, wyszukując najmniejszego fałszu w posłyszanych słowach. Okrągłą niczym piłka plażowa postać szefa, potrząsały kurczliwe napięcia sflaczałych mięśni, w zachrypłym od tytoniu pustym śmiechu.
- Widzę chłopcze, że cię zaintrygowałem....heheh- pogroził Janusowi różowym, serdelkowatym palcem, najwyraźniej chcąc go popieścić tymi słowami. Jednak wnętrzności pana Granta skręciły się w ukłuciu silnej irytacji. Soki trawienne zabulgotały w parzącym wrzątku. Z wielką lecz skrywaną ochota zwróciłby zawartość układu pokarmowego prosto na tę gumowatą, świecącą się od potu twarz. Napinając do granic możliwości wszystkie swoje mięśnie, udało mu się powstrzymać uderzającą do głowy falę wzbierającej od wielu lat lawy wulkanicznej. Widząc nagłe napięcie na ciele Janusa, mężczyzna nieco się zdziwił, puścił to jednak mimochodem.
Zarys Bachamnn wysunął się ku przodowi aby móc wstać z fotela, wydał przy tym kilka głośnych sapnięć. Przypominał teraz Grantowi ciężarną kobietę, mającą spory problem ze swobodnym poruszaniem się. Ogromny brzuch zawisł prawie tuż nad podłogą. Szef Departamentu sądził jednak , że przyjmując pozycję pionową, nada tej chwili dużo bardziej podniosły charakter. Okrążył biurko, paradnym krokiem po czym, z wrodzoną sobie flegmą podniósł z połyskującej tafli blatu cienką różdżkę. Przez niewielki ułamek sekundy Janus Grand odniósł wrażenie, że jago własny szef pragnie ugodzić go z zaskoczenia jakimś zaklęciem. Ten jednak, dla przedłużenia czasu i dla uzyskania satysfakcjonującego napięcia, począł znudzonym wzrokiem przyglądać się swojej różdżce jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Po dłuższej chwili ponownie przeniósł wzrok na Janusa, wyprostowanego w kanapie niczym struna fortepianu. Stojąc nad nim, zamachnął się szerokim łukiem ramienia, ogarniając nim całą przestrzeń wnętrza.
- Powiedz Janus, podoba ci się ten gabinet? - pan Grant nie wiedząc co ma sadzić o tej nagłej zmianie tematu, pokiwał tylko niepewnie głową na znak aprobaty.- A zatem jest twój, ja przechodzę na zasłużoną emeryturę.
Za grubą ścianą dzielącą szare od spalin ulice miasta Achen Poziom Wtajemniczonych, zdawał się pulsować własnym spowolnionym rytmem. Na rogu ulicy Straßenfest wszystko wydawało się jakby przeniesione magicznym wehikułem czasu w zamierzchłe epoki średniowiecza. Brukowa mozaika, układająca się w kształt koła tworzyła niewielki dziedziniec, na którym mieściło się równie niewielkie Pchle Targowisko, złożone z kilkunastu szmacianych straganów. Okrąg dziedzińca okalały wysokie podcienie a w ich głębokich wnękach znajdowały się drobne sklepiki i galerie. Na co dzień miejsce to odwiedzały duże liczby czarownic i czarodziejów, w najrozmaitszych sprawunkach. Natomiast w pobliskiej Kawiarence Pani Lazardy można było odsapnąć po całym dniu zakupów i godzinach pracy.
W tym samym czasie gdy pan grant Grant z nieoczekiwanego przypływu szczęścia, doznała ostrych zawrotów głowy doprowadzających go do omdlenia, na zapleczu ciasnego sklepiku „Alchemik“ dało się słyszeń brzęk tłuczonego szkła. Szerokie okiennice otwarły się z trzaskiem wprost na dziedziniec, z okna buchną pomarańczowy, duszący dym. Katrina Grant, ze spoconą zarumienioną od gorąca twarzą i niesfornymi kosmykami nad czołem, doskoczyła biegiem do drobnej czarnowłosej dziewczynki, stojącej nad syczącą mocno żrącą plamą. Ciecz koloru dojrzałej pomarańczy, bulgotała złowieszczo trawiąc drewno rozeschniętych klepek podłogowych.
- Nie dotykaj tego głupia! - Wrzasnęła pani Katrina w stronę córki, gdy ta wyciągnęła swoją drobną rączkę, w kierunku groźnej substancji. Dziecko przerażone krzykiem, wycofało się w najciemniejszy kont pomieszczenia, obserwując jak matka wyciąga z głębokiej kieszeni poplamionego fartucha różdżkę i wykonuje nią lekki zamach. Pod wpływem czarów, z podłogi znikną syczący kleks a przy drugim zamachnięciu słoik jak pod mocą zmieniacza czasu znów był cały. Dziewczynka wciąż ukryta między piętrzącymi się stosami przeróżnej maści kociołków, wodziła wzrokiem za krokami pani Katriny. Wiedziała w swojej małej główce, że wszystko czego jest świadkiem i czego dokonuje jej rodzicielka tą niezwykle cieniutka pałeczką to magia. Magia, była dla niej czymś tajemniczym ale i pięknym jak włosy Syreny z obrazka w „Księdze Legend Germanii“, które często czytywała jej mama. Zresztą jak ją zapewniała jeden z takich włosów, znajdował się w tej właśnie różdżce, w tym niezbadanym, cieniutkim patyczku mającym siłę sprawczą. Różdżka stanowiła zakazany owoc, obiekt nietykalny któremu towarzyszyło twarde słowo „NIE“ lub „ZOSTAW“.Jakoby w jej małych nie wykwalifikowanych rączkach, mogłaby wybuchnąć. Niezwykle zmierzłe uczucie towarzyszyło Afrodycie, gdy widziała ten przedmiot w ręce każdego z członków swojej rodziny tylko ona jedna nie mogła go posiąść. Argumentem który najczęściej słyszała był jej młody wiek i nieprzewidywalne tego skutki.
U mamy na podołku zawsze mogła liczyć na piękne opowieści w prost ze świata baśni, kilka drobnych pieszczot okraszonych twardym niemieckim akcentem, na przepyszne pyzy oraz zaplatanie warkoczy. Bywały też chwile w których nagle czoło mamy marszczyło się a usta zwężały w cienką linię, gdy tylko Momus nie odłożył naczyń na swoje miejsce, Kwirynus zabłocił wycieraczkę, Honos frywolnie rzuciła ubranie na podłogę. Wtedy podołek mamy stawał się jakiś twardy, niewygodny można było z niego boleśnie upaść taka też stawała się jej mowa. Im bardziej zmarszczone brwi tym bardziej mamina mowa przypominał warczenie groźnego psa. Klapnięcia drewnianego języka ustawiały ich w rządku między Scheiße a Faulheit. Rządki w ogóle zdawały się uspakajać falującą wówczas pierś matki.
Kolana taty, kościste i wystające miały w sobie coś z bolesnej przyjemności. Afrodyta uwielbiała zatopić się w ojcowskiej koszuli, pachnącej cynamonowym tytoniem. Gdy przychodził do domu wprowadzał własne zasady, nagle akcent z pierwszej litery padał w miękki „British English accent“. Jeśli ktokolwiek zapragną pochwały z jego ust musiał wykazać się poprawną angielszczyzną. Jego zmęczone oczy błądziły często bez celu, gdy siadywał w miękkim fotelu przy kominku, często nie zdejmując płaszcza i kapelusza. Wyglądał tak jakby miał zamiar zasnąć w ubraniach by rano znów wyjść do pracy. Zaduma w jaką wpadał zdawała się Afrodycie nieznośna, zwłaszcza gdy miała akurat ochotę do figli i żartów. Był taki nieobecny a zarazem... magiczny?
Jakże ciężkie są trudy wychowania, jakże czasem nieznośne bywa macierzyństwo. Ileż trzeba wykonać kroków, prób, ileż trzeba zużyć strun by zobaczyć efekt swej pracy. Jakże ona Katrina uwielbia widzieć rezultaty swych trudów, które stały rządkiem ustawione na wysokich pólkach sklepu. Cały jej dorobek nie licząc czworo zrodzonych z niej płodów i mieszkania po rodzicach składał się ze szklanych słojów, skrupulatnie zbieranych ingrediencji, cierpliwie mieszanych mikstur. Przetarła chusteczką pot z czoła, przechodząc do swoich przerwanych czynności. Dziś po raz kolejny jest zmuszona do podzielenia swej uwagi między córką a pracą. Co ja w jej wieku robiłam? - pomyślała Katrina wykonując ostatni, dziesiąty obrót mieszadłem- Nie miałam takiego szczęścia jak Afrodyta by móc przyglądać się matce przy pracy. Im wcześniej zacznie, tym szybciej będzie mogła pomóc mi w prowadzeniu sklepu, bo na chłopców nie ma co liczyć. Do licha podali się do ojca! -Zaklęła w duchu.
Przy drzwiach rozległ się dźwięk szklanych dzwoneczków obwieszczających przybycie klienta. Katrina Grant, niesiona męskim głosem głuchego „dzień dobry“ zniknęła z oczu Afrodyty by stanąć za ladą. Drewniane bele ścian stłamsiły odgłosy rozmowy. Dopiero pod nieobecność matki Afrodyta odważyła się wysunąć czubek nosa zza ściany pustych kotłów. Powiew wiatru wpadł na zaplecze niwelując resztki gryzącego zapachu, które wydobyły się z pękniętego słoja. Dziewczynka podeszła powolnym krokiem do metalowej misy stojącej między palnikiem a wkraplaczem. Zaintrygowały ją wirujące w niezidentyfikowanej gęstej cieczy małe żabie oczy. Podobny widok nigdy nie stanowił dla niej nadzwyczajnej nowości ani też nie przyprawiał o mdłości jak to bywało w przypadku, gdy jeden z jej braci odwiedzał sklep. A takie odwiedziny zdarzały się niezwykle rzadko. Miała nieodparte wrażenie jakby te wszystkie duszące opary, słoiki, pipety, kolby, probówki przedziwne substancje i szczątki niegdyś żyjących istot oraz suszone roślin towarzyszyły jej od zarania dziejów. Rozmowy za drzwiami wciąż trwały, teraz jednak towarzyszyły im dźwięki szklanych naczyń przesuwanych na półkach.
W wysokim srebrnym kotle, wywar głośno zabulgotał. W oczach Afrodyty wykiełkowała ciekawość i towarzysząca przy tym ogromna pokusa sprawdzenia zawartości tego jakże ogromnego naczynia. Kolejna tajemniczy obiekt stojący przed nią, wzywał ją swoimi cichymi pyknięciami „ choć i zobacz“. Czerwony płomień lizał dno kotła, osmalając jego boki czarną sadzą. Duże orzechowe oczy, oczy Katriny Grant, zatopione w małej bladej buźce Afrodyty zaświeciły dziecięcą igraszką. Nic tak nie pociąga jak to co nieodkryte. Nad wysoką srebrną krawędzią z ledwo słyszalnym sykiem, pękła bajecznie zielona bańka. Do nozdrzy Afrodyty dostał się słodki cynamonowy zapach, który przypominał miękką koszule ojca. Zapach ten był tak intensywny że wywoływał lekkie otumanienie.
Klient zdawał się być niezwykle wybredny w wyborze bo po upływie dziesięciu minut nadal prowadził z Katriną Grand zawiłą dyskusję. Strzępki słów docierały na zaplecze gdzie znajdowało się ciasne laboratorium a w nim Afrodyta. Jednakże ich treść nie była by dla dziewczynki w żaden sposób zrozumiała, nawet gdyby nie zajmowała się teraz przysuwaniem do kotła ciężkiego taboretu.
Małe stópki obute w czerwone trzewiczki zapinane na pozłacaną klamerkę wspięły się sprytnie na drewniane siedzisko. Białe rajstopki zaciągnięte od grubej drzazgi puściły cieniutką linię oczka w dół, od kolna po samą kostkę. Kraciasta sukienka z szelkami zawisła nad wrzątkiem buchającym kłębami białej pary. Eliksir o kolorze soczystej wiosennej trawy bulgotał wesoło wyrzucając z siebie jak małe gejzery okrągłych pękających baniek. Drobne paluszki zaciskały powietrze próbując pochwycić odskakujące na boki zielone kropelki jak maleńkie świetliste zajączki po ścianie. Policzki zarumieniły się od gorąca a może bardziej od pełnego zabawy, szczerbatego uśmiechu pięciolatki. Napór drobnego ciałka zachybotał niebezpiecznie kotłem.
Orzechowe oczy spostrzegły, coś co przypominało swym kolorem srebrzysty płaszcz Gondoliera Snów z baśni „O Samotnym Kluczniku“, który to mieszkał na szczycie wysokiej morskiej latarni, na małej wysepce po środku wzburzonego oceanu ludzkich marzeń. Tym czymś była zakorkowana probówka, która w załamujących się promieniach słonecznego światła z bezbarwnej cieczy zdawała się przybierać lekko srebrzysty kolor. Taki też był płaszcz zapamiętanego przy Afrodytę Gondoliera „.. za dnia niewidoczny dla oczu, nocą iskrzący się srebrną poświatą księżyca. Płyną w swej gondoli bezszelestnie rozsypując gwiezdny pył nad łóżkami śpiących dzieci...“ - zabrzmiały w jej głowie czytane słowa mamy. Pamiętała tę opowiastkę na pamięć, czytana była tyle razy ilekroć bała się zasnąć w ciemnym pokoju.
Gdy mama pracuje wydaje się być tak podobna do ojca, tak samo nieobecna ciałem, tak samo zadumana, czasem tylko zaciska wargi przewracając strony swojej ogromnej równie tajemnej księgi. Księga przytłaczała swą wielkością i ciężarem, była twarda i duża niczym płyta chodnikowa i z braku posiadania ilustracji strasznie nudna. Książki bez obrazków.... to chyba strasznie smutne książki- pomyślała Afrodyta. Tak samo nudne jak pokoje bez zabawek, w co można pobawić się w tym pokoju? Może w Alchemika? ....Nie najlepiej pobawić się w mamę! - Dziewczynka pochyliła się nad otwartą powierzchnią księgi, literki wyglądały jak małe mrówki, które zatrzymały się podczas pracy aby odpocząć. Afrodyta ścisnęła wargi w mały dzióbek - w ten sposób będzie zabawniej- zaczęła chaotycznie wodzić dłonią po stronie- tak przecież wyglądają czytający ludzie. Dźwignęła triumfalnie mały palec, udając nagłe olśnienie po czym odkorkowała trzymaną w ręku kolbę z połyskującą substancją. Na zapleczu dało się słyszeć tylko ciche odgłos, przypominający oderwany od powierzchni przepychacz do rur. Z delikatnego szklanego naczynia naczynia uniosła się delikatny iskrzący dymek, który natychmiast uleciał w powietrze- to pył gwiezdny Gondoliera- pomyślał Afrodyta.
Za drzwiami zaplecza wciąż trwał żmudny proces targowania się nieco napastliwego klienta, któremu ceny proponowane przez panią Grant najwyraźniej nie odpowiadały.
Mała rączka z kolbą zawisła nad wzburzoną taflą eliksiru. Jak małe srebrne łzy, zaiskrzyły się w słońcu korale kropel spływających wprost do zielonej, rozgorączkowanej substancji. Oczy Afrodyty otworzył się szeroko, gdy z kotła wydobył się groźny syk, a cała jego zawartość na parę sekund zaiskrzyła się, przedziwnie. był to proces tajemniczy, jej źrenice po raz pierwszy napełniły się przebłyskiem lęku. Jednak po chwili eliksir znów wesoło zabulgotał, powracając do swojej poprzedniej postaci. Drobne serduszko jednak już zakołatało uczuciem lęku.
Głos matki zbliżał się do drzwi zaplecza. Był coraz bardziej słyszalny, zgrzytnięcie odstającej klepki pod stopami Katriny Grant, dał znać dziewczynce że matka jest już bardzo blisko. W popłochu zeskoczyła z taboretu chowając w pospiechu niedbale zatkną kolbę. Klamka poruszyła się a drzwi, jednak klient zatrzymał ją jeszcze na te parę sekund. Pani Grant stała w pomieszczeniu jedną stopą....
-...dziękuję bardzo, do widzenia! Zawołała kobieta uprzejmie wychylając jeszcze głowę zza futryny. Afrodyta siedziała już przy ścianie na taborecie ciężko dysząc.
- cóż za męczący człowiek....- sapnęła bardziej do siebie pani Katrina, podchodząc do gorącego kotła. Spojrzała z ukosa na córkę, posyłając lekki uśmiech. Afrodyta zastanawiała się właśnie z bijącym ciężko sercem, czy mama jest w stanie rozpoznać jakieś zmiany w zawartości eliksiru. A może nic się takiego nie stało, przecież wygląda tak jak wcześniej.... to tylko kilka kropel.
- Wiem że się nudzisz Afro, zaraz idziemy do domu- Usłyszał spokojny głos matki, dziewczynka odetchnęła z ulgą. Ulga ta jednak trwała niezwykle krótko, by za kilka chwil zamienić się w największy koszmar pięcioletniej Afro oraz dorosłej Afrodyty Grant. Koszmar prześladujący od tej pory jej sny, i kładące się jak olbrzymia pięść na całą resztę jej życia.
- Tylko sprawdzę czy eliksir jest gotowy- czubek małej szpatułki, która zazwyczaj służyła do nabierania sypkich ingrediencji zatopiła się w zielonej cieczy.
Dymiąca łyżka szpatułki zbliżył się do wysuniętego języka Katriny Grant, zwilżając go zaledwie kilkoma kroplami. Córka jak w spowolnionym kadrze filmowym obserwowała z oczami wielkości galeonów, jak jej matka pada bezwładnie na twardą drewnianą podłogę. Ta pozbawiona wewnętrznych sił ludzka skorupa przypominało szmacianą lalkę, z parą ogromnych orzechowych oczów, zastygłym w zadziwieniu. Łoskot uderzającego o podłoże ciała poniósł się echem po półkach ze słojami, które jak na zawołanie wygrały smutną melodię wysokich szklanych dźwięków. Szpatułka uleciała na bok pękając w pół tak jak małe serce Afrodyty ze strachu, przerażenia i nieopisanej paniki. Dziewczynka rzuciła się ku nieprzytomnej matce, wbijając boleśnie kolana w podłogę. Kolba z „gwiezdnym pyłem“ poturlała się z brzękiem pod taboret, gubiąc po drodze swą bajeczną, srebrzystą zawartość. Na nic zdały się prośby, na nic rozkazy i krzyki, na nic płacz....pozostał tylko przerażający strach rozrywający pierś dziecka i głucha cisza....cisza cisza....głucha cisza. Głucha i długa, niemiłosiernie długa.
Cisza która towarzyszyła przy łóżku Katriny Grant. Zastygła ona na wieki, na kres swojego życia w niekończącym się śnie. Śnieżnobiałe dłonie, leżące bez życia wzdłuż ciała, świeciły się na pościeli jak dłonie świętych. Policzki zapadłe, smutne brakiem snu w śnie. Afrodyta rosła z modlitwą o wybaczenie na ustach. Wysyłała gorące prośby do Gondoliera Snów by oddał jej matkę, by w końcu pozwolił się jej zbudzić. Ojciec targany rozpaczą, wydeptujący kilometry między oknem, kominkiem a drzwiami. Salon, sypialnia, kuchnia, korytarz..... salon, sypialnia, kuchnia korytarz... cisza. Milczą nawet twarze chłopców, którzy zazwyczaj spinali się w rozlicznych kłótniach o błahostki. Błahostką wydawało się teraz wszystko, prócz jednej jedynej informacji, która padała bezlitośnie pieczęcią na rodzinę Grant: „bardzo mi przykro, pod wpływem krwi Bagiennic eliksir uzyskał taką moc, że skutki Eliksiru Słodkiego Snu są nieodwracalne. Pani Katrina zapadała w śpiączkę, z której nigdy się już nie wybudzi“.
Czas legend, zaplatania warkoczy, zapachu gorącego obiadu śmiechu i zabaw miną bezpowrotnie. Wszystko to zapadło się jak zapada się ciało śpiącej osoby w wiecznym śnie. Życie stało się wiotkie, kruche i do cna przesączone smutkiem jak twarz pana Granta co dzień obmywającego i pielęgnującego ciało żony niczym roślinę.
Gondolier Snów odpłyną bezszelestnie oceanem ludzkich marzeń zabierając ze sobą stanowisko szefa Departamentu Stosunków Międzynarodowych i całą resztkę rodzinnego szczęścia.
OBAJSNIENIA DO LEGENDY "O STARYM BENIE- GARNCARZU"
1 Rasy-Podział wedle selekcji ras Epoki Merlina, obowiązujący wówczas na ziemiach Germanii. Rasa Magów- czarodzieje i czarownice. Rasa Rzemieślników - ludzie. Rasa Braci Mniejszych-krasnoludy, elfy skrzydlate, skrzaty domowe, gobliny. Rasa Braci Większych- elfy leśne/duże, centaury, syreny, trytony, bagiennice. Od czasu Wielkiego Rozłamu w XIII wieku, podczas panowania inkwizycji, podział ten został zaniechany.
2 Stary Ben- Garncarz- prawdziwe nazwisko Beniamin Kessel, wybitny czarodziej, mistrz eliksirów, znawca istot magicznych. Znalazł zastosowanie dla trzech magicznych obiektów: łusek Trytonów wykorzystywanych przy tworzeniu płaszczów ochronnych (ich moc odpiera większość znanych zaklęć i uroków), włosów Syreny wykorzystywanych po dziś dzień jako rdzeń różdżek (przede wszystkim przez niemieckich różdżkarzy) oraz krwi Bagiennic jako składnika trzykrotnie zwiększającego działanie poszczególnych ingrediencji eliksirów. Od jego nazwiska wzięła się nazwa jednego z dziesięciu niemieckich miasteczek czarodziejów, Kesseln znajdującej się w Dolinie Trzech Jezior. Nie prawdą jest że został twórcą wodnych magicznych istot , jak czasem zwykło się błędnie sądzić. Pierwotna wersja legendy „O Starym Benie - Garncarzu“ prawdopodobnie została przekształcona na potrzebę podkreślenia, przewagi magów nad wodnymi istotami magicznym. W późniejszych latach, ta wersja legendy stała się źródłem sporów między przedstawicielami wodnego świata (zwłaszcza Trytonów) i czarodziejów .
3 Bagiennice- Magiczne istoty zamieszkująca tereny bagniste i podmokłe. Można je napotkać w ciemnych moczarach leśnych. Bagiennice nie są stworzeniami towarzyskimi. Za dnia pogrążone są w głębokim śnie na dnie swego trzęsawiska, wychodzą tylko pod osłoną nocy o pełni księżyca. Wtedy też w pełni ujawnia się ich uroda, kiedy to w nocnym świetle ich łuskowate ciała świecą srebrną poświatą.Zwykło się sądzić, że zapytane o drogę najczęściej podają błędne informacje a nieproszonych gości wciągają w bagna . Jednakże jest to błędne myślenie, wynikające być może z ich dość osobliwego charakteru. Są to istoty zaliczane do inteligentnych, posługują się własnym językiem i posiadają własne tradycje oraz hierarchię. Niewiele jednak wiadomo o ich strukturach kulturalnych gdyż niechętnie wchodzą w relację, zaciekle bronią swoich terenów. Powszechnie wiadomo że ich krew powoduje zwiększenie działanie eliksirów trzy krotnie. Jest to jednak niezwykle trudno dostępny specyfik .
OBJAŚNIENIA DO ROZDZIAŁU "ALCHEMIK":
1Poziomy- system okrślający grupe jednostek wprowadzony na mocy prawa przez Ministerstwo Magii w Berlinie w 1900 roku. Poziom Wtajemniczonych- czarodzieje, Poziom NIewtajemniczonych- ludzie poza magiczni (w Anglii mugole), Poziom Pośrednich- charłaki. Nieoficjalnie istnije też Poziom Szczurów - określający ludzi zajmujących się czarną magią.
2. Teleporter- Jest to magiczny środek transportu dzieki któremu mozna przemieszczać się w systemie Miedzynarodowym. Działa na zasadznie Telportacji Łącznej kontorlowanej przez Międzynarodową Sieć Komunikacji Magicznej. Wyglądem przypomina dużą czarną puszkę pozbwiona okien z rzędami foteli. Abby móc skorzystać z usług MSKM nalezy zakupić odpowiedni bilet, zezwalający na przekroczenie granic państwa.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Sunset
Gryffindor
Dołączył: 20 Sie 2011
Posty: 640
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Nie 21:48, 02 Paź 2011 Temat postu: |
|
|
Nie zawsze brak komentarzy świadczy o braku zainteresowania Pisz dalej, pisz! Czasami ciężko skomentować coś w połowie Dla mnie osobiście piszesz ciut za długie zdania i trochę to przeszkadza w szybkim czytaniu
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kaspian
Smark
Dołączył: 20 Sie 2011
Posty: 70
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pon 22:03, 03 Paź 2011 Temat postu: |
|
|
WIELKA UCIECZKA
Kruchością szczęścia przerażają się tylko ci, którzy się do niego nie przyzwyczaili. Największym ludzkim dramatem jest, ogromne człowiecze pragnienie posiadania. Uczucie straty budzi niepokój, gniew, burzy całą harmonie której tak łatwo się poddajemy. W obliczu tego cnotą wydaje się posiadanie niczego.
Na nadmiar szczęścia nigdy nie mogłam narzekać, nigdy również nie mogłam narzekać na własną niedole. Pozornie posiadałam wszystko co zdaje się być potrzebne do życia. Nie wyróżniając się właściwie niczym od większości rówieśników, z łatwością mogę wtopić się w tłum. Uwielbiam ten chodnikowy zgiełk, pozwala mi się zagubić a jego szarość i przytłaczająca zwyczajność pozwala na odnalezienie w sobie, choćby drobnej niepowtarzalności. Częstokroć tuż po zajęciach w pobliskim Middle School Sprache (Gimnazjum Językowe) , celowo zwalniałam kroku by na krawędzi fontanny przyglądać się biegnącym masom. Natomiast gdy ulice Achen cichły na odmian, ja przyspieszałam tępo. Przyspieszałam je zazwyczaj ze względu na to, że ojciec nie tolerował późnych powrotów do domu. Jednak ja chciałam w tej osobliwej przekorze widzieć coś ponad. Czułam się wtedy jakobym wyzywała całe miasto na pojedynek, rzucając się jednocześnie w jego ramiona z rozwianymi włosami na karku i rozrzuconymi książkami w plecaku.
Szybka poranna toaleta, skromne śniadanie, codzienna wyprawa do szkoły, wysiadywanie godzin na mniej lub bardziej nudnych lekcjach, przestane przerwy na bezławkowych korytarzach, kilka krótkich i głośnych dzwonków, obiad w szkolnym bufecie, powolny powrót do domu, nagłe zerwanie, lekcje, kolacja, spanie. Szybka toaleta, śniadanie, wyprawa do szkoły, lekcja, przerwa, lekcja, przerwa, przerwa, lekcja , przerwa, lekcja , przerwa ..... zerwanie, kolacja spanie.... bez końca, bez reszty w ciągłych obrotach tej samej mało zabawnej karuzeli. Codzienność wyglądała jak ten sam żart powtarzany bez przerwy od kilkunastu lat, przez upiornie demonicznego klowna losu. Ten upór uśmiechał się dumnie rozlanym do krwistej czerwoności uśmiechem, okrutnej swej radości. Jego śmiech wlewał mi się do ucha, zza sąsiednich drzwi mieszkania. Pobrzmiewał on przepalony ognistą whisky w gardle suchotliwej Melpomeny Hagn. Tą starą zniedołężniałą czarownicę, przy życiu zdawała się utrzymywać tylko kpina i jej nieodłączna przyjaciółka- piersiówka.
Kpina, zaś wypisana jest jawnym szyfrem mojej codzienności, zawieszonej gdzieś pomiędzy dwoma światami. Jestem tak różna jak oba te dwa światy. Byłam i jestem sklejona z wielu sprzeczności. Żyjąc na pograniczu magii, mogłam i chciałam ją samą znienawidzić już wtedy gdy miałam zaledwie 5 lat. Jeśli jednak byłabym do tego zdolna musiałabym znienawidzić także całą swoją rodzinę i każdego pojedynczego mieszkańca kamienicy przy Bahnhofstraße. Problem polegał na tym, że nienawidzić mają prawo tylko ci ludzie, którzy sami mają czyste sumienia. Zatem nawet do tego prawa nie miałam. Zrządzenie losu sprawiło, że moją karą była możliwość patrzenia na to co magiczne a przy tym jednoczesna nieustępliwa niemożność dotknięcia jej i poznania na sposób empiryczny. Jedyną zatem osobą, która mogłam nienawidzić bez skrepowania byłam ja sama. I robiłam to z lubieżną nieprzyjemnością, w masochistycznym odwecie co dzień pojąc swój wzrok gorzkim widokiem na wpół żywego ciało swej matki. Byłyśmy tak bardzo do siebie podobne, obie gdzieś pomiędzy. Ona miedzy jawą a snem- martwa jeszcze za życia, ja na Poziomie Pośrednich, jako bezprawny charłak w pełnoprawnej rodzinie czystej krwi- uśpiona emocjonalnie, choć wówczas jeszcze tego nie wiedziałam. Żyjąc spałam z oczami przesłoniętymi, mgłą wspomnienia tłumiąc w sobie własną prawdę o sobie i bunt do tego świata. Ponoć ludzie poznają siebie dopiero wówczas gdy muszą stanąć z własną śmiercią oko w oko. Przeglądają się w zimnej źrenicy śmierci, jak w czarnej tafli rzeki Styks, oglądając płaczą ze wzruszenia lub z żalu nad tym co utracone. Szczęśliwi Ci którzy w ogóle potrafią się wzruszać. Ja jednak nie chciałam czekać tak długo. Ktoś musiał wyrwać się z tego potwornego koszmaru jeśli nie mogła uczynić tego moja matka musiałam zrobić to ja. Któraś z nas musiała dalej żyć- padło na mnie.
Podeszłam do firanki poruszanej delikatnym powiewem chłodnego poranka. Ozdobny ażur padł cieniem na moją twarz. Na niewielkim, znanym mi od dziecka dziedzińcu, trwał poranny bezruch. Świt zawisł ciężką mgłą nad kostką brukową, tocząc się i z wolna opadając. Nocą była burza. Lubię burze, są pełne szału, niepokojące ale zawsze zapowiadają spokój. Spokoju zawsze mi było brak. Brakowało go we mnie. Właściwie to dlaczego chce uciec? Odeszłam od okna. Właściwie pytanie powinno brzmieć- od czego chcę uciec? Od ojca, który na mój widok odwraca twarz ukrywając swoje rozczarowanie, od Honosa jedynej przychylnej mi jeszcze osoby, od szkoły, od matki, od domu, od tego pokoju, łóżka, lampy, biurka...od siebie.
Planowałam tą ucieczkę od dawna, planowałam ją jako jeden z najzwyklejszych dni. Stałam teraz nad spakowanym plecakiem szkolnym, wcale nie pękającym w szwach. Jedyne co zamierzałam zabrać ze sobą, to kilka zupełne trywialnych przedmiotów, jak szczoteczka do zębów, ręcznik, piżama... nie ma o czym mówić. Miałam od tak po prostu wyjść. I tak właśnie uczyniłam. Nie odwróciłam się nawet wówczas gdy ojciec w swoich potarganych kapciach, z ogromną liczbą zmarszczek na przemęczonej twarzy i szpakowatym wąsem wychylił się z kuchni by przypomnieć mi o śniadaniu. Odpowiedziałam mu tylko trzaśnięciem drzwi.
Podobno mama ma tak samo orzechowe oczy jak ja, ale niestety nie zdołałam ich zapamiętać zanim na dobre zniknęły pod ciężkimi powiekami. Tego czego najbardziej w życiu mi żal, to brak szansy by móc w nie wejrzeć i przeprosić. Pragnęłam rozgrzeszenia, ułaskawienia, oczyszczenia z win, jednakże jedyne usta, które mogłyby uspokoić moje złaknione sumienie zamilkły na zawsze. Ojciec znienawidził te moje oczy nigdy w nie nie patrzał gdy do mnie mówił nie mógł być zatem moim spowiednikiem. Więc i ja tego ranka nie patrzałam na niego wychodząc z domu jak zawsze z tą różnicą- że na zawsze.
Wraz ze zbliżającym się końcem roku szkolnego 1979, gdy otrzymałam pozytywne oceny z Abitur (odpowiednik polskiej matury). Miałam szeroko otwartą drogę do dalszej kariery edukacyjnej, prawdopodobnie na jednym z kierunków filologicznych. Wybrałam inaczej.Tuż po ukończeniu swoich osiemnastych urodzin, wiedziałam co uczynić. Wcześniej związana z przyzwoitymi zasadami wychowania mojego ojca, nie mogłam sobie pozwolić na podobne wybryki. Z głową wbitą w książki, studiując reguły gramatyczne języków z pochodzenia indoeuropejskiego, miedzy wertowaniem setek stron Poligloty w chwilach wytchnienia snułam swój plan znakomity. Tymczasem niczego nieświadomy ociec przypisując sobie moje zainteresowanie językami jako osobisty sukces pedagogiczny kwitował śpiewie i rzewnie -La science vaut mieux que l’or pur.
***
- Ta niedoróbka magiczna idzie... - zza szpary sąsiednich drzwi łypnęło, szaro wodniste oko pani Hagn -właśnie gdy wyszłam z mieszkania -... to dziewuszysko, Ghul, Gnom i Trol w jednym.
Bezustannie sączyła swój jad przez pomarszczone, zaciśnięte wargi.Gdyby jeszcze postarała się o jakieś urozmaicenie, od lat te same śpiewki- pomyślałam, pospiesznie zeskakując po kilka stopni na raz z czwartego piętra na sam dół.
Już bardzo dawno nauczyłam się mijać podobne złośliwości. Puszczać bokiem mielącą się w pustych dziąsłach zjadliwość tej kobiety. Gorzkie rozbawienie- jedyne co teraz istniało we mnie zastępując dawne łzy i puste uczucie wrogości wszelakich ludzkich spojrzeń. Niepojęte, że w mojej obtłuczonej we wczesnym dzieciństwie świadomości podobne pozbawione sensu frazesy były krańcem świata. Narastająca we mnie dojrzałość uwolniła mnie od fałszywego przekonania w słuszność kaustycznych wyroków sąsiadki. Wydawać by się mogło, że sędziwy wiek oraz przynależność do Wtajemniczonych akredytuje ją do podłości wobec mnie w jej własnych oczach. Nadaje sensu i pełni kształtu jej własnego bodaj bardziej wartościowego życia w obliczu niemocy charłackiego dziecka.
- Nic bardziej mylnego...stara zwiotczała dętko!- Mój krzyk poniósł się szerokim echem. Wspiął się po schodach, wślizgnął po poręczach ku górze w prost do uszu pani Hagn. Zdążyła tylko wyjrzeć znad balustrady, jej zbrużdżona, roztrzęsiona twarz z cieknącą piana gęstej śliny w kącikach ust pełnych trucizny. Nie zdążyłam usłyszeć jej riposty, gdy wpadałam na dziedziniec. Po resztą jakież to miało znaczenie?
Nic bardziej mylnego.... nic nie miało mniejszego prawa bytu od kopania, skopanego poczucia godności. Nic bardziej słusznego nie było, ponad walkę o jej resztki. Wychodząc miałam nadzieję, że mam co zbierać po tylu latach. Posklejam, połatam, zszyję stworzę świat nieidealny lecz roszczący nadzieję w przychylność przyszłości.
- Zabiłaś naszą mamę!- Dygotała przede mną wściekła, pełna pretensji twarz siedemnastoletniego wówczas Momusa. Te słowa odcisnęły się w mojej głowie, w mojej pamięci w każdym pojedynczym atomie mojego ciała, jak podeszwa ciężkiego buta rozdeptującego i tak poległe poczucia bezpieczeństwa. Szczątki przekonania o własnej wartości i słuszności bytu zamiótł pod dywan mój własny ojciec, omijając milczeniem to bolesne oskarżenie sądu Momusa. Wiecznie niepewny siebie Kwirynus, chowany pod duszącym cieniem sukcesów starszego brata, udał głuchoniemego podążając za przykładem ojca. Obojętność ojca odczułam najboleśniej. Tylko Honos kwilił skulony, topiąc łzy w świętych dłoniach mamy, cicho błagając o odrobinę litości dla nas wszystkich. To właśnie wtedy w tej nagłej zmowie milczenia, w głuchym bezgłosie, oślepieniu wzajemnym zapadło nasze niepisane sprzymierzenie siostrzano- braterskie. Honos i Afrodyta, przyjaciele? Honos nasze sumienie- moje sumienie.
Momus- mój najstarszy brat niedługo potem wybrał ucieczkę w ramiona pięknej narzeczonej z dala od domu planując własne życie od nowa. Wbrew wszelakim prośbom i groźbom zapatrzonego w nim ojca, odrzucił życie akademickie. Zrezygnował ze stypendium na Akademii Wyższego Wtajemniczenia w Berlinie dla pary długich nóg, trzepoczących rzęs i szklistych błękitnych oczu. Mimo, że od początku wykazywał wybitne uzdolnienia magiczne a kariera naukowa stała przed nim otworem. Pożegnanie z nim nie było ciepłe, nikt nie toną w objęciach a jedynie w krzykliwym jazgocie wyrzuconych nerwowo słów, pełnych bezpodstawnej pretensji i żalu. Kłótnia z ojcem- trzask drzwi. Momus zawsze zdawał się całym sobą rozsadzać otaczającą go rzeczywistość. Niewyczerpane pokłady dynamitu. I nieświadomość w którym momencie lont zacznie się tlić. Nie zdążysz schronić się przed wybuchem a już błyskają jego obnażone zęby, jak ostrze w ręku mordercy. Mordował sarkazmem z siłą karabinu maszynowego. Tak też było w ten dzień- dzień w którym widziałam go po raz ostatni.
Wielka wola zdobywania wiedzy, która wykiełkowała po odejściu Momusa w pozornie mniej zdolnym Kwirynusie była dla nas wszystkich dużym zaskoczeniem. Rzucone podczas kolejnej nieudanej kolacji wigilijnej oświadczenie-chcę zostać znachorem- wypływające z jego ust, nie zostało powzięte przez nas na poważnie. Nasze niedowierzanie zdawało się napędzać wolę Kwirynusa. Wraz z ucieczką starszego brata odszukał dla siebie szansę. Odetchną z ulgą jak roślina tłamszona przez rozpychające się, wszędobylskie korzenie ogromnego Baobabu- Bratobabu. Z wielkim podziwem patrzyłam jak znika za drzwiami naszego mieszkania ciągnąc za sobą ciężki kufer. Uciekł tam gdzie się go najmniej spodziewano- do Akademii. Szyderczy uśmiech przewrotnego losu.
Honos najmłodszy z moich braci. Przewidywalny melancholik z duszą o skłonnościach filozoficzno- artystycznych. Nigdy nie zaskakiwał, nigdy nie przekraczał wyznaczonych mu granic. Przeciętny do cna, nieco neurotyczny, nadto delikatny. To co stanowiło jego największą indywidualność to jego ogromna wola naprawiania świata. Chory, ubogi idealista wierzący, że wciąż jeszcze możemy być szczęśliwi żyjąc obok siebie. Błąd jego ideologi polegał jednak na tym, że to „obok" nigdy nie będzie oznaczało- razem. Zaraz po ukończeniu szkoły, zdecydował się pomóc ojcu przy prowadzeniu sklepu mojej matki. Z którego de facto żyliśmy. Honos, tylko on pozostanie na swoim właściwym miejscu, przy ojcu -chodzące sumienie o wiecznie zagubionych oczach. To za nim będę tęsknić, to jego rozczarowanie będzie boleć najbardziej.
Pożegnałam się tylko z matką. Godzinę temu pochylając się nad łóżkiem wyszeptałam do jej niewzruszonego ucha słowa rozstania. Tylko przed nią czułam potrzebę tłumaczenia się z czegokolwiek. Jak zwykle odpowiedziało mi tylko głuche milczenie i cisza w której, słychać było jej płytki oddech błogiego snu. To co wówczas rzuciło mi się w oczy to ogromna liczba pustych flaszek, po specyfiku na odleżyny, bandaże, gazy, miednica z wodą i stosy książek. Książki- walały się w każdym koncie, zakurzone, rozprute jak nogi kochanki wołające złaknionego czytelnika by spił rozkosz z ich stronic. Ojciec co wieczór czytywał je na głos, by pieścić uszy matki. Ciekawe co czół leżąc koło jej zimnego na dotyk ciała? Niegdyś spłodzili w tym łóżku czwórkę dzieci, dziś ich sypialnia przypomina salę szpitalną z możliwością odwiedzin 24 godziny na dobę. Ale nie był to chyba rejon, w który ja miałabym jakiekolwiek prawo wnikać. I prawdę powiedziawszy nie chciałam, nie było mi to w smak.
W tej chwili jednak, właśnie tego kwietniowego ranka istotna była wręcz narkotyczna chęć dotarcia do celu. Jednym z głównych punktów obranego przeze mnie planu na dalsze życie była podróż do Berlina. Ucieczka, nagłe zerwanie. Takiego znaczenia nabiera moja nieobecność dla opuszczonego przeze mnie miejsca. Dla mnie naturalna kolej rzeczy, wyrok padł wraz z hukiem obezwładnionego ciała mamy jak młotek na kanwie sądu tego świata- nie mojego świata.
Szłam pospiesznie chodnikiem wzdłuż ciągu ceglanych kamienic, mijając pękające przepychem towaru witryny sklepowe. Pulchny piekarz jak każdego ranka tak i dziś o równej 7:00 otwierał swoją cukiernię. Pyzata, naiwna twarz. Policzki sflaczałe i obwisłe jak u buldoga. Pewnie codziennie rozpychał je nieoptyczną ilością słodkości zajadając swój nieparzysty byt na ziemskim padole. Przeszłam na drugą stronę jezdni stukając obcasami czarnych mokasynów- swoich ulubionych. Jak zwykle, zniedołężniały już pan Metz, stary księgowy z resztką siwych włosów, podparty na swej drewnianej lasce siedział na przystanku tramwajowym. Stanowił nieodłączny element każdego porannego obrazka przez te osiemnaście moich lat życia. Był tym rodzajem starszych ludzi, którzy z lubością trwają słowami i myślami w młodzieńczych wspomnieniach, tłamsząc nimi wcale nie chętne do słuchania uszy przypadkowych słuchaczy.
- Panienko, szkoła w drugą stronę... he he - Zagadną, gdy się do niego zbliżyłam. Odpowiedziałam mu jednym z najbardziej bezczelnych spojrzeń na jakie było mnie stać. Staruszek coś burknął pod nosem. Machną niedbale za mną ręką prawdopodobnie skazując na straty.
Przeszłam jeszcze kilka przecznic, zatrzymując się na właściwym sobie przystanku autobusowym. Tak- po raz ostatni miałam przejechać tym jakże pospolitym środkiem transportu, aż do samego Berlina na Dworzec Centralny. Pod daszkiem czerwonej wiaty stała już grupa ludzi. Ciężarna kobieta siedziała niechlujnie rozłożona na ławce, narzekając do swojej towarzyszki na trudy błogosławionego stanu, używając w wcale pobożnego języka. Chudy mężczyzna w długim szarym płaszczu i z podniesionym wysoko kołnierzem, przechadzał się nerwowo dopalając papierosa. Oczy miał rozbiegane jak tajny agent diabła. Elegancik z teczuszką, pod krawatem raz po raz zerkał na swój srebrny zegarek, przebierając nogami w miejscu. Trwała zmowa milczenia. Tak typowa i oczywista, zupełnie wygodna. Niezręcznością było by przerwanie tej nici niemego porozumienia komunikacji niewerbalnej. Istna maskarada, poza właściwa, typowa dające złudzenie prywatności w publicznym miejscu. Uprawianie prywaty jest iście nie wskazane! Wszystko dla zachowania pozoru i przestrzeni. Czekaliśmy na autobus, zupełnie obcy, tocząc znajomą społeczną grę by ostatecznie wsiąść na ten sam wózek jadący w stronę, różnych, zindywidualizowanych spraw. Wygoda.
Autobus przyjechał, tocząc się ciężko pod górę, zatrzymał się głośno sapiąc jak słoń pozbawiony swoistego wdzięku. Wsiadłam w jego blaszany brzuch, przepełniony plastykiem i cierpkim posmakiem metalu. W środku była zaledwie garstka osób, nie licząc tych którzy weszli za mną. Moje nozdrza zaatakował zapach, potu i kurzu pozostawiony na siedzeniach obitych w tandetny fabryczny wzór. Wielokrotnie odnosiłam wrażenie, że mój zmysł węchu jest niezdrowo wyostrzony. Nie usiadłam, wolałam przestać całą tą podróż, choć nie należała do najkrótszych. Stanęłam przy uchylonym oknie by zaczerpnąć zimnego,świeżego powietrza typowego dla wiosennych poranków. Warkot silnika rzegotał mi w uszach niemiłosiernie. Pojazd jechał niczym puszka tłukąc się o powierzchnię twardego betonu. Liczne turbulencje potrząsały mną raz po raz. Włosy rozwiewał wirujący wiatr , zataczający koła w autobusowej przestrzeni. Powietrze- to czego chciała. Już niedługo.
Rozejrzałam się po ludziach, których ciała podskakiwały zabawnie a jeszcze zabawniejsze były ich twarze zatopione w bezdennej pustce. Jakim prawem zaśmiewam się z nich półgębkiem? Cóż mnie różni od nich? Tylko umiejętność patrzenia i towarzysząca jej nieznośna świadomość własnej niemocy? Czymże to jest- niczym. Czyli sensem zawieszonym w próżni. Czasem zdarzało mi się dostrzegać rzeczy i zjawiska, które nie były dostępne ich oczom. Ale to, że łowiłam wzrokiem to co magiczne dawało mi prawo do tego by nazywać siebie kimś wyjątkowym? Ta jedna jedyna niezwykła umiejętność, która została mi dana, kanałami genów sprawiała mi często ból nie do zniesienia. Ból braku samoakceptacji i własnego nieokreślonego istnienia. Wolałabym być ślepa jak oni, niż widzieć co tracę. A jednak kontynuuje tę podróż. W imię czego? W imię godności.
Z każdym kolejnym przystankiem robiło się coraz tłoczniej i coraz mnie przyjemnie. Ciała obcych mi ludzi zaczęły powoli przekraczać granice mojej przestrzeni osobistej przyciskając do chłodnej szyby okna. Podróż coraz bardziej drażniła. Znów czułam się stłamszona. Mogę nie dostać od nowego życia tego czego pragnę, jednakże ustanowię nowe prawo- własne prawo. Prawo do życia w miejscu które sama, świadomie wybiorę w wygodnej dla mnie przestrzeni.
W Berlinie czekała już na mnie ona- Ramona Eger. Podobnie jak ja należąca do Poziomu Pośrednich, wychowana w rodzinie czarodziejów. Z tą różnicą, że była ode mnie o rok starsza i dużo bardziej atrakcyjna. Jej magia polegała na niezwykłej urodzie odziedziczonej po matce egzotycznego pochodzenia. Przez szybę autobusu z daleka rozpoznałam jej wysoką, smukłą i niezwykle kobieca sylwetkę, ciemną karnację i grube czarne loki opadające na ramiona z jakąś niezwykłą swobodną nonszalancją. Egzotyka biła z niej odważnym kolorytem ubioru, dużymi elementami biżuterii i chusty zarzuconej na ramię niby tak od niechcenia. Wyraźnie wybijała się z tłumu i przyciągała tęskne spojrzenia mężczyzn o czym ja mogłam tylko pomarzyć. Zazdrość? Pełna seksualnych przymiotów- Romana. Jednak to ja nosiła imię bogini miłości- Afrodyta. Odpowiednik Venus z obrazu Botticellego. Bogini miłości, która tejże niewiele zaznała. Dlatego też zrzedniały jej włosy przybierając matowej struktury, pobladły niegdyś rumiane lica a oczy zastygły w skorupie nieczułej lawy orzechowego koloru w wydrążonym przez łzy jak w sakle głębokim oczodole. Zazdrość....?? Może trochę.
Poznałyśmy się jeszcze w szkole, gdy Ramona nie zdała do następnej klasy nie radząc sobie zupełnie z matematyczną logiką. Najprostsze rachunki kładły tę dziewczynę na łopatki, choć ona zdawała się tym zupełnie nie przejmować. Pomimo pewnych braków w edukacji posiadała chyba coś cenniejszego od szkolnych sukcesów- wręcz bezczelną pewność siebie. Z niezwykłą łatwością i zupełnym brakiem samokrytyki potrafiła wcisnąć się przez najmniejszą szparę nawet tam gdzie jej jawnie nie chciano. Robiła to z wdziękiem, wręcz tanecznym krokiem, wyszukanym ruchem jak kolorowy motyl, skupiając na sobie uwagę. Zaskakujące- czarująca bez różdżki w ręce. Przy tym chaotyczna, pełna szału, wnosząca w ludzkie życie rozgardiasz. Nie do zniesienia dla pragmatycznych umysłów. Piękna lecz życiowo i organizacyjnie ułomna. Z płynnością swoich bioder mogłaby śmiało stanąć na scenie jako tancerka. Taniec zresztą jest jej obsesja, pasją, westchnieniem. Ona zaś westchnieniem jest dla Honosa. Tylko ja znam jego cichy sekret, miłosne wzloty ku Ramony, która wpadła jak burza do mojego pokoju rozsiewając słodki zapach perfum. Kobieca, aż do cna, wręcz niewieścia w całym tego słowa znaczeniu. Tańczyła przy smętnej melodii ballady, gdy Honos poznał ją zastygły w drzwiach. Patrzył jak urzeczony, po czym uciekł równie spłoszony pod jej wzrokiem. Jak mały chłopczyk. Ten wzrok głodnego dziecka towarzyszył mu zawsze, gdy wtedy i potem mijał ją w niezbyt szerokim hallu naszego mieszkania. Biedny Honos...
Ramona i Afrodyta, nasze zupełnie sprzeczne natury jakby na przekór przyciągały się wzajemnie, skupiając uwagę w jednym drażniącym nas punkcie. Obie pragnęłyśmy za wszelką cenę odnaleźć siebie w świecie magii. Poziom Niewtajemniczonych nie spełniał naszych oczekiwań a my nie spełniałyśmy oczekiwań Wtajemniczonych. Dla mugoli zbyt magiczne, zbyt dziwne, dla czarodziejów zbyt pospolite. Idąc za ciosem i tym co można nazwać ambicją postanowiłyśmy obie z dniem ukończenia pełnoletności zawalczyć o swoje poczucie wartości, nie pytając nikogo o zdanie. Jednakże jeśli mam być w pełni ze sobą szczera, to tej warowności poszukiwałam ja, ona zaś szukała swoich marzeń o tańcu to w nim widziała swoją niepowtarzalność. Pragnęłam odnaleźć miejsce w tym świecie nie do końca przystępnym, nie do końca przychylnym mojej osobie. Wiedziałam, że dokonałam wyboru znacznie trudniejszej drogi, usłanej prawdopodobnie licznymi niepowadzeniami a być może kolejną serią upokorzeń. Nie potrafiłam jednak wyobrazić sobie życia rzeczywistością zupełnie pozbawioną pierwiastka niezwykłości do której przywykłam w rodzinnym domu. Postanowiłam poszukać szczęście na własną rękę. Gdy ujrzałam rażąco seledynową chustę wiedziałam, że nie ma już odwrotu- seledynowe światło do świata Wtajemniczonych.
Wszystko siedziało w komorze czaszki Ramony. Miała plan, miała „..świetną miejscówkę, gdzie pod swoje skrzydło weźmie nas nie kto inny jak sam czarodziej. Z otwartymi ramionami da nam dach na głową i prace“. Piątek, godzina 8:00- Dworzec Centralny w Berlinie, bądź- musisz być- będę czekać. Przyjechałam...
„Nimfa“- taką nazwę nosił nowy azyl, wyspa szczęścia, opoka kolejnego wschodzącego dnia. Szybko jednak zostałyśmy otrzeźwione z otumanienia własnych parabolicznych wyobrażeń. Ciasne mieszkanko na poddaszu, nie grzesząca schludnością knajpa i mozolna praca przy zmywaku....a wieczorem- perwersyjny taniec. Muzyka ogłuszająca, tępa jak tarcza pordzewiałej piły łańcuchowej, tnąca mózgowie na pół. Właścicielem był rubaszny, gruboskóry abnegat o niesmacznym lubieżnym uśmiechu- a właściwie skurczu mięśni żuchwowych. Żałosne zaprzeczenie jakiejkolwiek sprawiedliwości Wszechwiedzącego- ta poczwara miała zaszczyt nosić za swoim pasem opadających portek berło Magów- różdżkę.
Kalkstein- człowiek, który sprawił, że po marzeniach o tańcu, wolności, wartościach i młodzieńczych gorących ideałach pozostała jedynie zainfekowana bryła kału. Wszystkie sny na jawie wylądowały w ściekach w formie toksycznych plwocin. Gnój!
NASTĘPNY ROZDZIAŁ "ON"- W AKCIE DRUGIM- MÓWI JUŻ CAŁKOWICIE O NASZYM SEVERUSIE [b]P.S SUNSET DZIĘKUJĘ ZA KOMENTARZ I UWAGI[/b]
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Kaspian dnia Pon 22:13, 03 Paź 2011, w całości zmieniany 7 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Alice
Śmierciożerca
Dołączył: 17 Sie 2011
Posty: 203
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Kraków
|
Wysłany: Wto 22:18, 04 Paź 2011 Temat postu: |
|
|
Powiem szczerze, że nie zauważyłam, kiedy skończyłam ten kawałek.
Poprzednie... hm, nie powiem, że mi się ciągnęły, ale po prostu nie byłam w stanie poświęcić im pełnej uwagi Ten zagiął czasoprzestrzeń
Hmm, wydaje mi się, że mam mglisty obraz tego, jaką rolę odegra Snape. Ale zostawię go dla siebie i zweryfikuję - mam nadzieję szybko
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kaspian
Smark
Dołączył: 20 Sie 2011
Posty: 70
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 21:01, 05 Paź 2011 Temat postu: |
|
|
AKT DRUGI- życie z Severusem.
ON
Berlin, godzina 15:59 temperatura dnia +28 stopni Celsjusza. Wysokie szklane wieżowce topniały niczym bryły lodowe, pod ciężarem ognistej kuli słońca zawieszonej na tle nieskazitelnego błękitu nieba. Popołudnie snuło się zatłoczonymi ulicami, wpadając w zamelinowane bramy i rzadziej odwiedzane zakamarki miasta. Ciężka zawiesina czerwcowej duchoty rozsadzała prostopadłościany blokowisk. Chodniki były zaludnione, najeżone milionową liczbą przechodniów wydeptujących koleiny w betonowych płytach. Przyzwoity człowiek wracał teraz pospiesznie do domu. Do żony, do męża, kochanki lub kochanka ale zawsze zdyszany po uporczywych godzinach pracy, ciągnących się niemiłosiernie jak topiony ser na porannym toście. Miasto huczało potężnie jak ogromna zatłoczona kotłownia. Pracowało ciągnąc z mozołem zbliżający się cień wieczoru. Sapało rozciągnięte na zakorkowanych skrzyżowaniach ulic, każdego popołudnia serwując kaskadę przekleństw, nerwowych pokrzykiwań i klaksonów- istna kakofonia dźwięków.
Żaden statystyczny człowiek nie byłby w stanie urodzić w sobie wręcz szaleńczej myśli, a tym bardziej chęci odkrywania krecich kanałów kanalizacyjnych miasta. Twarda skorupa spływająca gorącą lawą asfaltu stanowiła koniec i początek tego świata. Z szarym, brudnym kamieniem betonu swój romans mógł snuć tylko upadły człowiek, którego zatrute procentami wnętrzności ciążące fermentem zwalały z nóg, bądź nieporadne niemowlę tłukące kolana przy pierwszych stawianych krokach. Jakie tajemnice mogły kryć w sobie brudne, metalowe monety studzienek kanalizacyjnych prócz smrodu rzeki fekaliów? Te których użytek dawno został zarzucony prawdopodobnie ukrywał w sobie kompost szczurzych odchodów. Tymczasem pod szczelną barierą tego co pozorne rzecz miała się zupełnie inaczej.
Suchym kanałem, gdzie niegdyś bulgotał ściek teraz sunął jak ogromna czarna, metalowa dżdżownica Teleporter London-Berlin. Poruszał się zupełnie bezdźwięcznie, lewitując lekko nad powierzchnią ziemi niesiony magicznym prądem. Opasła puszka, zupełnie ślepa, dusiła w sobie sporą grupę pasażerów by za chwil parę , o równiej 15:00 wypluć ich wszystkich wprost na wypełnione zimnym echem, nieczułe podziemie.
Siedziałem pośród stłoczonych gorących ciał, kurczowo trzymając na kolanach swój skromny dobytek. Głowa szalała od cisnących się do oczu ferii kolorów wirujących do obłędu, do pierwszych wyciśniętych łez za zaciśniętymi powiekami. Nieznośna karuzela. Zagubione granice rzeczywistości. Tonące abstrakcje na płótnie świadomości. Plamy, ciemność, szaleńcze powidoki. Wbiłem palce w miękką skórę opasłej teczuszki. Ciało drgnęło targane chwilą konwulsji, silnym szarpnięciem metalowego potwora. Naraz huk, trzask i długa chwila ciszy. Ogłupiały mózg pragnący wytchnienia, jeszcze nie zdołał określić swojego położenia. Twardy fotel, ciasno spięte trzewia pasem bezpieczeństwa, ciche pomruki, narastając poruszenie. Klapa teczki przebita na wylot wczepionymi weń paznokciami. Teleporter London- Berlin. Jestem w Berlinie. Niesłychanie szybko, w mgnieniu oka, jak nieprzyjemny zabieg, zastrzyk i szybkie przebudzenie.
Już słyszę, echo ogromnego podziemnego pomieszczenia. Twardy akcent surowej matki Germanii. I ta nieznośna niemożność przyzwyczajenia się do tej chwili jednego silnego napięcia i wyzwolenia z blaszanych objęć. Wciąż te same mdłości po trzykroć powtórzone przy każdej nadarzającej się okazji. Zdławiona zawartość żołądka stanęła mi cierpko w gardle. Parzy, wrze jak woda pieprzowa w przełyku. Nie teraz, nie teraz nie, mogę! Dłoń blokuje rozwarte, spierzchnięte wargi. Wyszedłem raz po raz szarpany wewnętrznymi skurczami. Udało się. Przeżyłem- jestem! To moje wewnętrzne tryumfalne wezwanie, tonęło jak zew niemego ptaka zagubionego w dżungli pogrążonej w nocnej ciemności.
Przygaszone, matowe światła- zimne, nieczułe pozbawione ciepła. Jak w górniczym szybie oblanym w półmroku. W każdym zapajęczonym zakamarku czai się ciężka klucha ciemności, napadająca oczy niechybnie. Niskie stropy, krecie tunele skrywające niemiecki półświatek tak zwanego wulgarnie „Poziomu Szczurów“. Sam czuję się jak szczur. Przyczajony gryzoń, który obawia się rażącej wiązki dziennego światła, obnażającego parszywe jego życie. Przebudzony za wcześnie wampir tłukący się o ściany ciasnej trumny.
Poziom Szczurów- nic bardziej trafnego. Nieprzyjazne dla życia, tłamszące najmniejszy przepływ świeżego powietrza otoczenie, zwabia swą zawiłą podziemną strukturą same upadłe i skarłowaciałe gwiazdy. Dziwki, paserzy, złodzieje, mordercy, czarnoksiężnicy, szulerzy.... i Bóg wie co jeszcze. Poczwary życia społecznego, zmora niemieckiego Ministerstwa Magii. I cóż począć,że mają takie samo prawo oddychać piastując status człowieczeństwa? I cóż ma począć bezradne Ministerstwo, które pomimo regularnych porządków znów musi się oganiać od natrętnych skaz? Jak dojna krowa daremnie omiatająca swój zad od krwiożerczych much.
- Wszystko w porządku?- Usłyszałem flegmatyczny głos z lewej i oddalający się szumnie tłum z prawej- niezsynchronizowane stereo. Widzę tylko czubki zamszowych, niemiłosiernie sfatygowanych pantofli, z fragmentem odklejonej gumowej podeszwy. Wystają spod krawędzi granatowych spodni uniformu. Wspieram się jak o ostatnią deskę ratunku, kanciastą framugę otworu, który śmiało można nazwać wejściem do Teleportera.
Buty do mnie przemawiają, przybliżają się i oddają szorując po szorstkiej warstwie zakurzonego betonu. Wszędzie beton i ta sama ciasnota. Mózg zgniata mi pulsujący ucisk bólu. Mdłości ustają, powraca dawna świadomość. Odnajduję punkt odniesienia ziemia-ciało, stopa- człowiek a konkretnie konduktor. Otwiera i zamyka zabawnie usta, jak ryba pozbawiona wody. Widzę go coraz wyraźniej spoza mglistej kurtyny chwilowej dezorganizacji organizmu.
-... tak w porządku.- Sapię, odgarniając mokre włosy z czoła od nagłego wiadra potu. Idź stąd ty....zakląłem w duchu. Żylasty mężczyzna nie daje za wygraną. Wejrzał w moją twarz jak w puszkę pandory. Złość i zniecierpliwcie wyraźnie błądziło po moim obliczu, na tyle by spasował. Moje ramię wychyla się ku przodowi, ku klatce piersiowej mężczyzny. Reka- wyspecjalizowany, posiadający część chwytną, ścierpnięty, sękaty drągal. Odsuwam natręta nerwowo. Człowiek- konduktor, zbędny balast w silnym pragnieniu samotności. Coś jeszcze do mnie bełkocze. Niezrozumiałe sploty wyrazów brzęczą mi za uchem jak złośliwe owady. Pogubiłem znaczenie jego troskliwych słów. Pogubiłem znaczenie troski w ogóle. Czułość, szepty, wrażliwość, sentyment, dotyk, pieszczota- pogubione karty w talii. Paradoks życia polega na tym, że ich brak jest moim asem w rękawie- śmiertelny poker z szyderczą kostuchą. Moje zniecierpliwienie narasta pod gruba warstwą uprzejmego makijażu.
- Już jest, lepiej. Teleporter... wymysł diabła. -Odrzekłem, twardo stawiając stopy na ziemi aby zamanifestować swoja gotowość do dalszej podróży.
Idę szerokim ciemnych hallem Podziemnej Przystani Berlińskiej. Idę, starając się o pewność w moim ciele. Naprężam mięśnie, skóra napina się jak wzdęty balon- powracam do siebie. Wybijam własny rytm włączając się w ogólną perkusyjną melodię zgromadzonych w przestrzeni obcasów i obcych mi kroków. Kolejne prostopadle biegnące dziury korytarzy, wyją chłodem, świecą szarym światłem tlącym się nazbyt skromnie. Ten brak światła może być zamierzony, dla ukrycia błyskających zachłannie oczu złodziejskich. Dla ukrycia roztaczającego się wszędobylskiego brudu i smrodu. Trudno uwierzyć, że w trybach tak doskonałej maszyny politycznej, jakim jest niemiecki światek magiczny istnieją tak znaczące usterki.
Szukam kanału deportacyjnego 19/a by przeżyć kolejny szok. Kontrast i świadectwo przepaści struktur życia społecznego. Akademia Wyższego Wtajemniczenia w Berlinie, obłuda ubrana w marmury i inteligencki blichtr. Purpura kurtyny a za nią smrodek fałszu. Wyczuwalne napięcia w palcach stóp kroczących byle bezszelestnie wobec zawiłości tematów tabu i towarzyskiego fo-pa. Ja- groteskowa baletnica na trapezie w czarnym trykocie. Balansujesz na granicy obcości, jesteś gościem - roztropność, oszczędność słów oraz poprawność polityczna to twoja cnota. Zatkaj więc oczy, usta i uszy a jeśli nie to w kontekście grzeczności usłyszysz pobrzmiewające soczyste - „pocałuj się dupę zanim cie wykopiemy z naszego zacnego koryta“.
Marazm, przestrach nie nasycenie i rozkwitający wrzód na moim i tak przeżartym gorzkim uczuciem rozczarowania żołądku. Kolejny gruby plik zapisanego pergaminu użytecznego tylko do rozpałki w kominku mugola. Przewód otwarty- praca naukowa w zmaltretowanej w ciągnących się mozolnie minutach moich torsji teczuszce . Choroba lokomocyjna, istna zmora przyszłego Mistrza Eliksirów. Specyfik? Przecież skleroza nie boli Severusie. Jej skutki owszem. Odciskają się podeszwą buta na skatowanej mdłościami twarzy.
Trzymam w spoconej dłoni, sztywny kawałek eleganckiej tekturki. To zaproszenie, niegdyś odczytałbym jako przepustka do świata własnych baśni. Spełnienie spazmatycznych pragnień, wartości nadrzędnej- spełnienia ambicji własnych. Wybraniec wskazany surowym palcem Niezawisłej Komisji- wyroczni niepodważalnej. Rzecz inaczej by się wszakże miała, gdybym pokierował swój wózek zwany potocznie życiem innymi uliczkami. To co utracone roztrzaskało się na ostrym zakręcie ginąc w niebycie. Gdyby jeszcze mogło zatonąć w niepamięci. Przedziwne uczucie patrząc na wahadło losu, gdy raz amnezja staje się zbawienna a innym razem przyprawia cię o wymioty. Gdyby tak pamięć ludzka mogła być wybiórcza, ileż niepotrzebnych wspomnień, westchnień katuszy nie zaznało by swego zbędnego istnienia. Pogodzić się z tym co jest. To równie trudne jak nie uleganie pokusie rozdrapywania swych ran, jako jedynej formie usprawiedliwienia siebie samego. Rozpacz? Dawno już wystygła, pozostała we mnie jedynie twarda skorupa. Strup pod którym niegdyś bulgotała gorąca lawa uczuć.
Ujmuję między place prostokącik przyozdobiony kwiecistym tłoczeniem. Szczątek plam światła skaczą po złocieniu wyrafinowanej czcionki nagłówka, jak porozsypywane szlachetne kamienie w pierścieniu korony. Tak. To ukoronowanie kilku lat mozolnej pracy, setek godzin spędzonych za biurkiem, dni przedeptanych w pracowni laboratoryjnej z rękami poparzonymi wrzątkiem oparów z żołądkiem przyschniętym do kręgosłupa z głodu i wytrzeszczem oczu. A wszystko tylko po to by stać się kimś, kim chcieć się nie chciało. Zaszufladkowanie, i ta sama ciasnota. Wciąż ciasnota. Nieprzemijalna, uparta. Przestrzeń zamknięta z dwoma pokojami Londyn-Berlin, Berlin- Londyn. Rozdeptane ścieżki, wyżłobione koleiny. Poruszam się ruchem jednostajnie- posuwistym, bez możliwości zmiany kierunku.Tam i z powrotem. Szyny, których ograniczenie jest synonimem słowa bezpieczeństwo- wypaść z nich przecież trudno, choć starać się można. Zdaje się, że Albus doskonale o tym wiedział- stary szelma! Mało kto już za życia poznał sens i powołanie swego istnienia. Ja usłyszałem werdykt z ust tego samego człowieka, którego obostrzenia działają jak zarzucona uzda na szczęki kreatury, czającego się w mojej duszy „zła“. Poddać się musiałem. I w kontekście swojej świadomości i skłonności własnych poddałem się, praktycznie bez walki. Moja nie rozwinięta osobowość powoli we mnie kona. Czuję jej stęchliznę i rozkład we własnym ciele i krwiobiegu. Jej toksyny rozlewają się we mnie przybierając postać zgorzknienia. Jak obumarły płód w rodzicielskim łonie tak toczy w mym ciele swe soki odżywcze opasły robal- niespełnienie . Uroczystość Nadania Honorowego Tytułu Mistrza- Akademii Wyższego Wtajemniczenia w Berlinie. Groteskowa korona ciasno opina moje skronie. Błazen zasiada na tronie. Każdy zwycięzca by wygrać, musi przegrać coś w zamian.Wielki zwycięzca przegranych z tytułem Mistrza w kieszeni- żyjąc wiem, że przegrałem własne życie. Oh...ależ to brzmi patetycznie- pomyślałem sobie. Tylko na tyle mnie stać? Ależ Tak. Patetyczny i napięty w całej swej budowie, roztrzęsiony i rozłożony na czynniki pierwsze od podszewki strony.
TO FRAGMENT ROZDZIAŁU - CIĄG DALSZY NASTAPI
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Alice
Śmierciożerca
Dołączył: 17 Sie 2011
Posty: 203
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Kraków
|
Wysłany: Wto 19:46, 25 Paź 2011 Temat postu: |
|
|
Lubię twój styl. Naprawdę. Jest taki... inny.
Co do fabuły... hmm... podejrzewam, co będzie dalej
Ale cii, posiedzę, poczekam, zobaczę. Może wraz z tą stylową innością - pozytywną, rzecz jasna - występuje druga, mianowicie zdolność do zaskoczenia mnie. Rzadko udaje się to autorom, nawet tym, których dzieła są już wydane i czekają na sklepowych półkach
Mam tylko jedno 'ale' - zupełnie nie dotyczące treści, gramatyki ani niczego naprawdę istotnego. Zwykłe czepialstwo wizualne
Mianowicie: tekst jest zbity, ciągły. Nie wiem, jak innym, ale mnie to utrudnia czytanie. Tekst jest podzielony na akapity, a Word robi większe odstępy przy twardym enterze, więc w wersji "surowej" wygląda to ok, ale forum te odstępy zwyczajnie zjada.
Mojego czepialstwa koniec
P.S.
Nie wierzę, że wcześniej tego nie skomentowałam. Byłam pewna, że to zrobiłam.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Alice dnia Wto 19:47, 25 Paź 2011, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Ma.TH.i
Administrator
Dołączył: 14 Sie 2011
Posty: 791
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Sob 13:07, 29 Paź 2011 Temat postu: |
|
|
Ja nie będę oryginalna jak powiem, że jest to cudowne. Ja cię za akapity nie obwiniam, bo wiem, jakie to jest wkurza jace, gdy albo onet, albo fora czy coś jeszcze innego ci je zjada - też tak mam. I rzeczywiście twój styl jest czymś bardzo ciekawym. Oby tak dalej A cholera jedna wie, może dzięki swojemu talentowi zasłyniesz w przyszłości ^^
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kaspian
Smark
Dołączył: 20 Sie 2011
Posty: 70
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Sob 23:21, 29 Paź 2011 Temat postu: |
|
|
Jest mi niezmiernie miło czytać takie komentarze - dodają skrzydeł Ale żebym za bardzo w pórka nie obrrosła życie postanowiło utrzeć mi troszkę nosa. Wysłałam ostatnimi czasy krótki 5 stronicowy tekst na konkurs organizowany na Ogólnopolski Dzień Książki. Była to bajka dla dzieci ponieważ taki był temat całego konkursu. Wydawalo mi sę że tekst wyszedł mi ciekawie. Był napisany w konwencji jak ja to nazywam "matrioszki literackiej" która polega w tym przypadku na opowiadaniu o bajce w bajce. Na szczęście nie dostałam tam żadnej nagrody ani wyróznienia choćby, Piszę na szczęście bo czasem trzeba dostać kopnika by nie wpaść w samozachwyt. Wasze pochlebne komentarze zachowują więc zasadę równowagi w przyrodzie, w stosunku do mojej przegranej,. Dziekuję Wam
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Ma.TH.i
Administrator
Dołączył: 14 Sie 2011
Posty: 791
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pon 20:28, 14 Lis 2011 Temat postu: |
|
|
Przestań, jakaż to przegrana, ale masz rację - nie należy popadać od razu w samozachwyt Nie przepadam za fałszywą skromnością, po czym osoba się chwali swoimi osiągnięciami... Ale wiesz - nawet jeśli uważasz to za porażkę, to dobrze, bo tylko się nauczysz więcej rzeczy. Więc w zasadzie dobrze, że zdecydowałąś sie publikować swoje prace choćby tutajm, bo turtak inni mają oko na nie i mogą powiedzieć (o ile potrafią i coś zauważają) co jest ewentualnie źle, a za co należy chwalić.To pomaga.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
gGreen v1.3 // Theme created by Sopel &
Programosy
|